JAZZ FORUM: Zacznijmy tradycyjnie od pytania o twoje muzyczne początki.
DOROTA MIŚKIEWICZ: Zainteresowanie muzyką jazzową zaszczepił mi tata. Przywoził nam, mnie i mojemu bratu Michałowi, tzw. „kasety dla dzieci" z muzyką, która stała się szybko naszą ulubioną: Al Jarreau, George Benson, David Sanborn, Sergio Mandel. To była według taty prosta muzyka, która mogła do nas przemówić. Tego słuchaliśmy i bardzo lubiliśmy sobie z tą muzyką śpiewać. Ja zabezpieczałam linie melodyczne, razem robiliśmy sekcje trąbek czy wejścia gitary, Michał zapewniał sekcję rytmiczną i tak to już zostało.
JF: Ile mieliście wtedy lat?
DM: To musiała być szkoła podstawowa. Potem w średniej szkole muzycznej spotkania Piotra Siejkę, z którym śpiewałam jego piosenki, razem próbowaliśmy coś robić. Tam też poznałam Michała Tokaja, z którym pracuję do dzisiaj. Razem z nim i z moim bratem zagraliśmy w kawiarni „Manekin" nasz pierwszy koncert - nazwano go recitalem, mimo że trwał tylko pół godziny. To było w trzeciej klasie liceum.
JF: Co wtedy zaśpiewałaś?
DM: Wykonałam m.in. trzy moje utwory, po usłyszeniu których tata powiedział, że nie powinnam zajmować się wymyślaniem i śpiewaniem swoich piosenek, ponieważ brzmi to jak „śpiew umierającego poety". Zawsze doszukiwał się w nich czegoś, co mu nie pasowało, dlatego postanowiłam nie pokazywać mu więcej swoich utworów.
JF: Czy teksty do nich także piszesz sama?
DM: Piszę angielskie teksty. To strasznie dumnie brzmi...Może nie są genialne, ale moje własne i bardzo je lubię.
JF: Jesteś dyplomowaną skrzypaczką, przeszłaś wszystkie poziomy muzycznej edukacji i zawsze była to klasa skrzypiec. A przecież dziś mówi się o tobie przede wszystkim jako o wokalistce.
Jak się rozstrzygały twoje wybory między skrzypcami a śpiewaniem?
DM: Właściwie wybory się nie rozstrzygały. Dopiero po szkole średniej świadomie mogłabym decydować: czy pójść do Katowic na studia wokalne, czy kontynuować skrzypce. Prześlizg ze szkoły średniej do Akademii Muzycznej wydawał mi się tak łatwy, że nie potrafiłabym tak tego przerwać, powiedzieć „stop, koniec ze skrzypcami, zaczynam śpiewać", tym bardziej, że na skrzypcach szło mi nienajgorzej...Miałam na swoim koncie kilka ważnych występów podczas koncertów szkolnych oraz drugie miejsce w Konkursie Zespołów Kameralnych we Wrocławiu. Wiele zawdzięczam moim profesorom: Marii Słubickiej-Podejko, która była moim „aniołem stróżem" przez ostatnie dziewięć lat oraz Magdalenie Rezler, która zasiała pozytywny zamęt w mojej głowie, a także Alinie Pawikowskiej, Eugeniuszowi Kędzierskiemu i Pawłowi Łosakiewiczowi. Ich wiara w moje możliwości dodawała mi sił. Z drugiej strony lubiłam śpiewać i zawsze śpiewałam. Potem okazało się, że wszystkie prace, do których mnie angażowano, związane były ze śpiewaniem, a ode mnie jako skrzypaczki jakoś nikt nic nie chciał. Zresztą dla skrzypka jedyną alternatywą jest pójście do orkiestry, a ja nie lubiłam grania w orkiestrze, bo w przeciwieństwie do większości muzyków, która boi się solowych występów, ja się bałam grania w orkiestrze. Zawsze czułam na sobie straszną odpowiedzialność za resztę zespołu, że jeśli zacznę coś za wcześnie lub zagram coś źle, to wszystko im zepsuję. I zawsze się chowałam w orkiestrze, a tam trzeba dużo z siebie dawać. Także po zakończeniu Akademii nie zdawałam do żadnej orkiestry i nie zakładałam żadnych zespołów kameralnych. Może gdybym miała jakieś propozycje, gdyby ktoś mnie, jak to się mówi, trochę pociągnął za uszy, to może coś by z tego było.
JF: No, ale przecież są „Mity".
DM: Tak, właśnie Włodzimierz Nahorny ciągnie mnie za uszy...(śmiech) Staram się też czasami na własne koncerty zabierać skrzypce, ale nie gram tam jakiś strasznych, karkołomnych wyczynów. Podobają mi się takie skrzypce, jakie kiedyś usłyszałam w muzyce Bensona - raczej klasyczne niż jazzowe, spokojne granie.
JF: Próbowałaś grać jazz na skrzypcach?
DM: Próbowałam, ale ja się szybko zniechęcam. Najpierw pomyślałam, że mi nie wychodzi, bo to nie ten rodzaj skrzypiec, zupełnie inne brzmienie. Pożyczyłam od koleżanki skrzypce elektryczne i stwierdziłam, że też nie umiem na nich zagrać jazzu. Nie umiem, nie będę i koniec. To na pewno wymaga dużo więcej pracy i w ciągu jednego dnia bym się tego nie nauczyła, a jestem przecież dosyć leniwa.
JF: Mimo to tematem twojej pracy dyplomowej były skrzypce w jazzie.
DM: Był to jedyny temat, jaki mogłam wybrać na wydziale skrzypiec przy moich sprecyzowanych, jazzowych zainteresowaniach. Przy okazji tej pracy po raz pierwszy zetknęłam się z muzyką Seiferta i Stuffa Smitha, nigdy wcześniej nie słyszałam ich nagrań. A zatem praca ta miała swoje zalety, zmobilizowała mnie, żeby poznać tych skrzypków jazzowych i trochę historii.
JF: Studia skończyłaś w czerwcu zeszłego roku. Czy to jest jakiś przełomowy moment w twoim życiu, jak to odczuwasz? Jakie masz teraz plany?
DM: Tak, to może być moment przełomowy, chyba tak się okazało...Dopóki studiowałam, rezygnowałam z wielu propozycji ze względów czasowych. Zależało mi, żeby skoncentrować się na jednym, nie rozpraszać uwagi. Nie można robić zbyt wielu rzeczy na raz, bo wtedy nic się dobrze nie robi. Starałam się nie zaniedbywać studiów i skrzypiec, trochę kosztem wokalu. Teraz jest odwrotnie, chcę jak najwięcej śpiewać.
JF: Założyłaś właśnie swój zespół Dorota Miśkiewicz Goes To Heaven - to chyba ważne wydarzenie?
DM: Tak, choć zupełnie przypadkiem wyszło, że w Puławach zmówiliśmy się z kolegami i zagraliśmy wspólny koncert. Co mogę powiedzieć? Bardzo się cieszę, że mogę w końcu śpiewać moje utwory i nikt mi nie mówi, że są jak „śpiew umierającego poety", a wręcz przeciwnie, powstaje z tego bardzo fajna muzyka. Zresztą gramy nie tylko to, ale także standardy. Jest tam trochę moich pomysłów, ale realizacja jest wspólna, zespołowa. Chociaż staram się być liderem, to nie poradziłabym sobie bez zaangażowania i umiejętności innych muzyków. Mam nadzieję, że każdy z nich może w moim zespole zaprezentować się w pełni, a nie tylko akompaniować.
JF: Jaki jest skład?
DM: Marek Napiórkowski na gitarze, Adam Kowalewski na gitarze basowej, Michał Tokaj na fortepianie i Łukasz Żyta na perkusji.
JF: Co robisz poza tym?
DM: Uczestniczę w projekcie Krzysztofa Popka, który nazywa się Young Power Brothers. Bierze w nim udział cała masa muzyków, chyba nie uda mi się wszystkich wymienić. Oprócz sekcji rytmicznej, dętej, przeszkadzajek, klawiszy, fletu i chórków jest jeszcze Jorgos Skolias, który śpiewa większość solowych utworów. Ja śpiewam też parę piosenek solo, a resztę w chórkach, a właściwie w chórach, bo ich rola jest ogromna. Nie mogę nie wspomnieć o zespole Włodzimierza Nahornego, w którym uczestniczę, co jest dla mnie bardzo nobilitujące i kształcące, zarówno muzycznie jak i technicznie. Takie wysokie dźwięki śpiewam tylko w „Mitach".
JF: Wraz z tym zespołem wystąpiłaś podczas zeszłorocznego Jazz Jamboree. Koncert ten był transmitowany przez radio, a potem telewizję.
DM: Tak, scena Jazz Jamboree to coś magicznego, każdy chciałby tam być. Dzięki temu występowi, a szczególnie transmisji telewizyjnej, zobaczyło mnie i usłyszało wiele osób, często bardzo ważnych.
JF: Tendencje do łączenia jazzu z innymi gatunkami muzyki są bardzo popularne w ostatnich latach, widać to choćby w projekcie Nahornego. Czy ty również im ulegasz?
DM: Chcąc nie chcąc tak. Te moje piosenki nie są takie stricte jazzowe. Jest tam dużo popu i rytmów latynoamerykańskich. Myślę, że pod koniec XX wieku trudno o czystość formy i te podziały są coraz bardziej nienaturalne. Po prostu każdy robi swoją muzykę. Jazz i muzyka poważna mają sporo wspólnego, dzięki czemu ich twórcy mogą się wzajemnie rozumieć, a także inspirować.
JF: Ale również często, jeśli nie częściej, jazz skłania się ku muzyce masowej, komercjalizuje się za cenę rozmaitych profitów z tego płynących, co ty na to?
DM: Ja tak nie potrafię. Nie potrafię, bo jeżeli wydaje się płytę popową, to trzeba podpisać kontrakt z pewną wytwórnią, która narzuca pewne warunki muzyczne i pozamuzyczne. To się wiąże z ogromnym ograniczeniem wolności osobistej. Np. zdarza się, że można grać tylko imprezy, które mają dużą rangę, a jazz to przecież często koncerty w małych klubach, kameralnych miejscach, za niewielkie pieniądze i tak być musi. Ja chcę to robić i nie można mi tego zabronić.
JF: Pamiętasz, były takie Warsztaty parę lat temu, na które przyjechały m.in. wówczas nikomu nieznane Justyna Steczkowska, Kasia Kowalska, Anna Maria Jopek - dziś są to osoby bardzo popularne, ale przez to co robią, silniej związane z muzyka popową niż jazzem. Ty także byłaś wtedy w Puławach. Nie czujesz żalu, że jako wokalistka jazzowa nie masz tak dużego audytorium i takiej popularności jak one obecnie?
DM: Wcale nie jest mi źle, bo dzięki tej wolności, którą mam, mogę robić całą masę różnych rzeczy i to niekoniecznie związanych z wielką sztuką, z których również mogę się dużo uczyć - chociażby w świecie reklamowym. Często nagrywam z człowiekiem, który nazywa się Paweł Betley - on zawsze wyciska ze mnie ostatnie soki. Współpraca z różnymi ludźmi z różnych gatunków muzycznych jest dal mnie ogromnie kształcąca i mi to odpowiada, chociaż nikt nie wie i nie musi wiedzieć, że to ja śpiewam w danej reklamie czy w chórkach u jakiegoś wykonawcy. Może nikt tego nie słyszy, czy te chórki są dobre czy nie, ale mi to dało bardzo dużo satysfakcji. Jest to dla mnie szkoła i przyjemność. Justyna Steczkowska gra swoją muzykę, która się dobrze sprzedaje i dzięki temu podpisała kontrakt. Gorzej gdybym ja musiała robić coś, czego nie lubię. Gdybym miała podpisać kontrakt, to wolałabym żeby była to moja muzyka i jeżeli ktoś chciałby ją wyprodukować to proszę bardzo!
JF: Chciałbym zapytać o twój warsztat, jak pracujesz nad głosem, czy lubisz, akceptujesz jego brzmienie?
DM: Kiedy słucham swoich nagrań, to albo mi się bardzo podobają, albo nie mogę ich znieść. To zależy od dnia i mojego nastroju. Zapisałam się kiedyś na lekcje emisji głosu i chodziłam tam dwa lata. Ale ponieważ zauważyłam, że pod wpływem pani profesor zmienia mi się barwa głosu, zrezygnowałam. Potem zaobserwowałam, że bez nauczyciela i ustawiania głosu śpiewa mi się dużo trudniej. Zaczęły się jakieś problemy z wydobyciem dźwięku, których nie miałam wcześniej. Więcej czasu zabiera samodzielne dochodzenie do czegoś, niż praca pod okiem nauczyciela - to jest dłuższa droga, ale wydaje mi się, że to później lepiej procentuje. Ja na razie za mało ćwiczę w domu, ale mam nadzieję, że to się zmieni. Potem próbowałam jeszcze chodzić do różnych osób, ale żadna z nich nie dawała satysfakcjonujących odpowiedzi na moje absolutnie konkretne problemy. Więc jeżeli nad nimi pracuję, to raczej przed koncertem lub nawet w trakcie. (śmiech) Teraz uczę trochę w szkole przy Bednarskiej...
JF: Jesteś asystentką Ewy Bem.
DM: Tak, poprosiła mnie o to, z czego jestem bardzo dumna i przy okazji pomagania dziewczynom w ich problemach pracuję też nad swoimi. Chciałabym między innymi obniżyć sobie głos, ponieważ dotąd chciałam zawsze śpiewać jak najwyżej, a ponieważ mówię nisko, uważam, że to jest dla mnie bardziej naturalne.
JF: Z jakimi problemami się mierzysz?
DM: To są przejścia między rejestrami, chyba wszyscy to mają. Natomiast ja mam problem w rejestrze najbardziej używanym. Normalnie rejestr dzieli się na głowowy i piersiowy. Głowowym zaczęłam śpiewać od bardzo niedawna. Dawniej, kiedy zaczynałam śpiewać falsetem, pani od emisji mówiła: „Nie śpiewaj tak! Śpiewaj normalnie." I ja odrzucałam zawsze ten głos. Teraz zauważyłam, że wcale nie muszę, bo mogę go sobie ukształtować. Wiele osób ma zmiksowany rejestr głowowy z piersiowym i nie ma żadnych problemów z przechodzeniem przez rejestry. Ja do tego wcale nie dążę - uważam, że mogą to być dwa odrębne głosy, używane w zależności od sytuacji.
JF: Właściwie więc można by o tobie powiedzieć, że jesteś wokalnym samoukiem. Czy poza lekcjami emisji, o których wspomniałaś i wyjazdami na Warsztaty Jazzowe miałaś jeszcze jakichś mistrzów, nauczycieli?
DM: Na warsztatach od każdego starałam się coś wyciągnąć, czegoś się dowiedzieć. Na samym początku, jak tylko zaczynałam śpiewać, zetknęłam się z Ewą Bem. Przed pierwszym konkursem miałam z nią dwie konsultacje i od tamtej pory ona się stała takim moim dobrym duchem. Przez cały czas odczuwam jej opiekę. Zawsze mnie pociesza, kiedy mam jakieś załamania, dodaje mi otuchy, wiary w siebie. Myślę, że to jest cecha, którą właśnie powinien mieć nauczyciel, żeby przekonać uczniów, że im się uda. To jest najważniejsze.
JF: Myślałaś o swojej płycie? Co miałoby się na niej znaleźć?
DM: Jeżeli tak, to będzie zespół w tym składzie, który wymieniałam wcześniej i moje piosenki. Zresztą jest to dla mnie dosyć odległe, bo po kilku zagranych koncertach jeszcze chyba za wcześnie żeby myśleć o płycie. Musimy się jeszcze trochę ograć i ewentualnie wtedy zobaczymy. Do tej pory ukazały się dwie płyty Nahornego, w których biorę udział: „Kolędy na cały rok" i „Mity" oraz płyta Stańki z muzyką filmową „Roberto Zucco". Niedługo wyjdzie też płyta Young Power „I ty, i ja".
JF: Podobno ostatnio otrzymałaś propozycję wyjazdu do Londynu?
DM: Dziwię się, jak to się stało, że ta wiadomość się rozeszła. Mój tata powiedział, żebym się za bardzo nie przejmowała, bo na pewno nic z tego nie wyjdzie. Faktycznie rozmawiałam z Nigelem Kennedym. Podobno podoba mu się jak śpiewam i w związku z tym chciał mnie zaprosić do pewnego przedsięwzięcia poświęconego Hendrixowi - miałabym tam grać na skrzypcach i śpiewać wraz z zespołem smyczkowym. Niestety, na razie nie mam żadnych informacji, ale menedżerka Nigela wzięła moją wizytówkę, więc może coś z tego będzie.
JF: Konkursy, festiwale, nagrody...
DM: Brałam udział w strasznej ilości konkursów i po każdym konkursie obiecywałam sobie, że to był już ostatni raz. Bo to jest straszne, że ludzie tak potrafią wartościować muzykę, oceniać, przyznawać punkty, miejsca, gwiazdki. Muzyka to jest coś tak niewymiernego. Był konkurs w Zamościu, gdzie zajęłam drugie miejsce. Konkurs Piosenki Białostockie Malwy i trzecie miejsce (drugie Ania Jopek, więc tam ludzie też jeżdżą). Konkurs Piosenki Ekologicznej w Złotowie, gdzie dostałam drugie miejsce oraz szczoteczkę do zębów, plastikowy długopis i lniany obrus. Za pierwsze miejsce była szklana kula - nie wiem co lepsze. Jeszcze było Akademickie Forum Kultury i wyróżnienie od pana Krystiana Brodackiego. Miałam wrażenie, że to już mi wystarczy i nagle zdarzyło się Opole. Wszystko mówiło mi, żeby tam nie startować, ale jednak...Miałam wybór: zaśpiewać piosenkę popową, kompletnie nie związaną z tym, co robię na co dzień, albo pokazać coś swojego. Wybrałam to drugie, chciałam się pokazać szerszej publiczności, nie liczyłam, że spotka się to z masowym aplauzem i faktycznie - nie spotkało się. Ale cieszę się, że jednak wystąpiłam, bo część ludzi, do których kieruję moją muzykę, mogła mnie wtedy zobaczyć po raz pierwszy.
JF: Czego słuchasz? Jaki rodzaj muzyki, wokalistyki, najbardziej ci odpowiada?
DM: Mam taką swoją ulubioną linię, która się wywodzi od Billie Holiday, a potem Carmen Marce i Shirley Horn. Z drugiej strony bardzo lubię popowych wokalistów i podoba mi się to, co się dzieje teraz w amerykańskim, czarnym popie czy soulu. Lubię też to, co jest jakby pomiędzy tymi gatunkami: Ala Jarreau, George'a Bensona, Jamesa Ingrama. Z polskich wokalistów, to muszę powiedzieć, że uwielbiam Mieczysława Szcześniaka, który jest dla mnie wzorem sztuki wokalnej, do którego chciałabym choćby się zbliżyć. Ostatnio słucham Me'Shell Ndegeocello - bardzo mi się podoba, to jest właśnie to połączenie jazzu i popu. Me'Shell to bardzo mocna babka. Lubię jak w muzyce jest mocny groove, a tam są świetne groovy i duża zawartość emocjonalna. To właśnie jest dla mnie najważniejsze: groove, emocje plus dobra harmonia. A w ogóle to lubię jak jest cicho! (śmiech)
JF: A takie osoby jak Kayah?
DM: O, Kayę uwielbiam. Mam jej obie płyty, dużo jej słucham i zapłakiwałam się przy tym. Bardzo lubię jej teksty. Dzięki temu, że Kayah wykonuje własne teksty, muzykę i uczestniczy w aranżowaniu, jest to bardzo spójne i świetnie brzmi.
JF: Opowiedz coś o swojej rodzinie. Czy rodzice ci coś w sprawach muzycznych podpowiadają lub doradzają?
DM: Ostatnio od Jana Wołka usłyszałam, że jestem butna. Cała rodzina bardzo się z tego śmiała, więc rozumiem, że zgodziła się z tą opinią. Pewnego razu, gdy radziłam się taty, zapytał, po co się właściwie pytam, skoro i tak zrobię odwrotnie. Rodzice raczej mi nie podpowiadają...za dużo.
JF: Gracie czasami razem w domu?
DM: Tylko przy okazji świąt śpiewamy kolędy. Tata siada do fortepianu, a my śpiewamy. Chociaż Michała raczej trudno namówić.
JF: Czy jest pomiędzy tobą a Michałem jakiś rodzaj konkurencji?
DM: Nie ma. Michał jest bezkonkurencyjny. (śmiech)
Rozmawiała Monika Brzywczy
Jazz Forum 3/1998