POGRAJMY SOBIE
Dorota Miśkiewicz Wybitnie uzdolniona wokalistka, kompozytorka, skrzypaczka, autorka tekstów. Gra i nagrywa z najwybitniejszymi muzykami, m.in. Włodzimierzem Nahornym (cztery płyty), Tomaszem Stańką, Nigelem Kennedym, Janem Ptaszynem Wróblewskim, Anną Marią Jopek, Ewą Bem, Grzegorzem Turnauem. W 2002 roku wydany został pierwszy autorski album Dorota Miśkiewicz Goes To Heaven „Zatrzymaj się". 24 października nakładem SonyBMG ukaże się jej kolejna płyta „Pod rzęsami", na której znajdzie się m.in. duet z Grzegorzem Turnauem z filmu „Zakochany anioł" oraz piosenka, którą śpiewała w Opolu na koncercie „Premiery 2004".
Marek Napiórkowski Jeden z najbardziej wszechstronnych polskich gitarzystów. Nagrał ponad 70 płyt z różnymi wykonawcami. Grał i nagrywał m.in. z Anną Marią Jopek, Patem Methenym, Tomaszem Stańką, Tomaszem Szukalskim, Adamem HHolzmanem, Mino Cinelu, Janem Ptaszynem Wróblewskim, Urszulą Dudziak, Henrykiem Miśkiewiczem, Krzysztofem Ścierańskim. Prowadzi własny kwartet i jest współliderem zespołu Funky Groove. W tym roku ukazała się jego płyta „Nap" (Universal) zawierająca jego własne kompozycje.
Można wymienić rodzaje muzyki, jaką uprawiają: jazz, blues, pop, funky, ale jak opisać miękką, ciemną, skrzącą się wokalizę Doroty Miśkiewicz? Jak opisać mistrzowskie gitarowe improwizacje Marka Napiórkowskiego? To dziś chyba najbardziej rozchwytywana i najwszechstronniejsza para młodych polskich muzyków. Mieszkają we troje: on, ona i muzyka.
Dorota przeszła całą muzyczną edukację, jak przystało na córkę sławnego saksofonisty jazzowego i siostrę zdobywającego dziś światową sławę perkusisty jazzowego. Marek nie ukończył żadnych muzycznych szkół: zaczynał od czterech gitarowych akordów i uczył się grać sam. Kiedyś Marek powiedział: - pograjmy sobie.
Skrzypce
Skrzypce Doroty mają swoje miejsce na szafie. To nie te same, które miała od podstawówki: wspaniałe, wypożyczone z kolekcji Związku Polskich Artystów Lutników, z 1842 roku - bo po studiach musiała je zwrócić. Te też są bardzo dobre. Czasami zdejmuje je z szafy i coś na nich „dogrywa" - tak jak na płycie „Zatrzymaj się". W wielu recenzjach można przeczytać: szkoda, że Dorota Miśkiewicz tak rzadko gra na skrzypcach.
Na początku, w podstawowej szkole muzycznej, gdy tylko pomyślała, że powinna ćwiczyć, zaczynał ją boleć brzuch. Dziś tego nie żałuje, bo muzyka poważna rozwija wrażliwość muzyczną i warto ją zgłębiać.
Czy córka Henryka Miśkiewicza mogła nie być muzykiem? W ich domu bywali wszyscy wielcy jazzmani i nie było w nim praktycznie miejsca na nic innego poza muzyką.
Śpiew
Kiedyś w średniej szkole na lekcji polskiego trzeba było wyrecytować wiersz Tuwima. Tak się bała mówić, że podłożyła pod tekst muzykę Stevie Wondera - i zaśpiewała. Już wtedy wiedziała, że chce śpiewać, ale nie miała odwagi, żeby zdawać na jedyny w Polsce Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej katowickiej Akademii Muzycznej. Bała się, że popełni jakiś błąd, a przecież w komisji będą koledzy Taty. Teraz już wie, że każdy ma prawo popełnić błąd.
Zawsze słuchała czego innego niż jej rówieśnicy - ojciec przywoził z wojaży świetne nagrania jazzowe - i nie mogła się nadziwić, że obcując z muzyką poważną, mogą słuchać prymitywnej muzyki rozrywkowej, nie szukając czegoś głębiej.
W 1994 roku, jeszcze na studiach, pojechała na festiwal wokalistyki jazzowej w Zamościu - sama by się pewnie nie zdecydowała, ale zadzwonił Ptaszyn: „Zobaczyłem, że nie ma cię na liście, więc cię wpisałem". Drugie miejsce. To był przełomom, udany sprawdzian przed profesjonalnym jury. Potem nagrania w Trójce, nagrania z Włodzimierzem Nahornym. Od początku śpiewała własne kompozycje i teksty. Najpierw po angielsku, bo po polsku wydawały jej się strasznie banalne. Gdy pokazała ojcu swoje pierwsze piosenki, spytał: - A dlaczego takie smutne?
Dorota: - Prawda, są dość przygnębiające. Ale jest we mnie jakaś nuta smutku. Czasem poddaję się temu smutkowi. Pisanie piosenek bywa dla mnie terapią.
Znane nazwisko może i pomogło w promocji, ale było takim obciążeniem, że chciała je zmienić, jednak powiedziała sobie: - A właściwie dlaczego?
Gitara
W domu w Jeleniej Górze matka i jej siostry śpiewały na głosy, amatorsko. Gdy miał 12 lat, jedna z nich nauczyła go czterech gitarowych akordów. Tak zwanych harcerskich. Można z nimi było zawojować świat, ale uznał, że warto nauczyć się kolejnych. W Jeleniej Górze nie było szkoły muzycznej z klasą gitary, więc uczył się grać sam. - Moja historia trąci kombatanctwem (śmiech): rodzice byli niezamożni i nie mogłem sobie pozwolić na dobrą gitarę, nie miałem dostępu do dobrych nagrań. Bywało, że jeździłem pociągiem osobowym - tak zwanym żółtkiem z Jeleniej Góry do Wrocławia, żeby na targach muzycznych zobaczyć video z Hendriksem.
Nosił wtedy afro - jak Jimi Hendrix. Gdy miał 16 lat, w liceum, zafascynował go jazz. Zaczął jeździć na organizowane przez Polskie Stowarzyszenie Jazzowe w Puławach warsztaty muzyczne, gdzie uczą i grają najlepsi muzycy.
- To było absolutne zachwycenie. Ciągle miałem przed oczyma jazzmanów, którzy grając, fruwali pod sufit, tak wspaniale wolni! Chciałem grać!
Żeby go nie wzięli do wojska, poszedł na pedagogikę kulturalno-oświatową na Uniwersytecie Wrocławskim (wydział dla kaowców), bo tam było mało zajęć i wykładów i mógł zająć się graniem. Trzeba było z czegoś żyć. Na pierwszym roku matka dostarczała wałówek, ale potem przyjeżdżał do Jeleniej Góry i uczył gry na gitarze.
I grał, ale nigdy na weselach ani w knajpach, tylko w klubach jazzowych. Zaczął komponować, najpierw do szuflady, potem coś się w nim otworzyło. - Bo już miałem o czym. Komponowanie to nie tylko układanie kwadracików muzycznych, ale także przetwarzanie życia.
Gdy miał 22 lata, na konkursie jazzowym Jazz Juniors w Krakowie jego zespół zdobył drugą nagrodę, on wyróżnienie jako muzyk i kompozytor. Zagrał z Ptaszynem. Coraz bardziej znany, towarzyszył Krystynie Prońko, Annie Marii Jopek. Sam organizował sobie koncerty. I tak zostało do dziś.
- Mam tylko gitarę i telefon - powtarza.
- Żałuję, że nie skończyłem szkoły muzycznej, że ciągle musiałem gonić te nieskończone szkoły, ale to mi dało determinację: do wszystkiego muszę dojść sam, sam muszę wszystko odkryć.
Gitara, śpiew
Oboje często przyjeżdżali na warsztaty jazzowe do Puław. Tam się poznali. Tam zawiązał się ich pierwszy zespół Dorota Miśkiewicz Goes To Heaven.
Dorota: - Marek podszedł do mnie i zaproponował: - Wybierz piosenki, zrobimy próbę, zaśpiewasz". Dla niego to było takie proste! Zagraliśmy kilka koncertów. Zobaczyłam, że to się podoba, jest komuś potrzebne. Potem dla Marka było tak samo oczywiste, że trzeba te piosenki nagrać. Tak powstała płyta „Zatrzymaj się".
Dorota wspomina spotkanie, „które połączyło ich dusze". To było we Wrocławiu na jubileuszu zespołu The New Sami Swoi.
Marek (ostrzyżony na pałkę, skrzyżowanie ojca Kolbe z Brucem Willisem) znowu powiedział: - Pograjmy sobie.
Dorota: - Marek właśnie taki jest. Czy mówi, czy gra - zawsze go słuchają, ma wielki dar opowiadania i przekonywania. Wtedy graliśmy standardy i to było tak nieprawdopodobnie przyjemne, że teraz też gramy sobie często w domu. Czasami, gdy Marek komponuje, prosi mnie, bym coś zaśpiewała, mówi, że wtedy łatwiej mu się pisze.
Marek: - Przegadaliśmy całą noc. Zafascynowała mnie. Spontaniczna, wrażliwa, wesoła, dziewczyna, której dobrze z oczu patrzy. Piękna. Skromna, choć ma ojca, którego zawsze podziwiałem. Zachwycił mnie jej śpiew, jej talent.
Po kilku spotkaniach Marek przyjechał do Warszawy z bagażami i wprowadził się do 50-metrowego mieszkania Miśkiewiczów.
Dorota: - Po prostu wprowadził się do mojego życia, tak jakby mówił: „Pograjmy sobie".
Marek: - Ja nie jestem z tych, co to miesiącami się kręcą pod oknami ukochanej (śmiech).
Przez prawie rok mieszkało na kupie pięć osób: ojciec, matka, brat Michał (gdyby przyprowadził dziewczynę, pewnie też by tu zamieszkała) - i oni.
Henryk gra i gotuje obiady, Michał (perkusista, teraz robi światową karierę w Kwartecie Tomasza Stańki i zespole Simple Acoustic Trio) puszcza jazz i robi ćwiczenia korekcyjne kręgosłupa, Dorota usiłuje ćwiczyć w malutkim pokoiku, mama Grażyna ciągle załatwia jakieś sprawy, prowadzi poważną firmę z przedpokoju. Wieczorem wspólne imprezki, czyli kolacje. To był dopiero sprawdzian!
Po roku Miśkiewiczowie skończyli budować dom pod Warszawą i z ulgą opuścili jazzowy kołchoz. Dorota i Marek też przeprowadzili się do przestronnego, trzypokojowego mieszkania z małą pracownią. Komputery, sprzęt w wielkich pudłach, niechowany, bo zawsze jest potrzebny. Mała kabina do ćwiczeń. Szafa pod sufit. Na półkach leżą w czarnych futerałach gitary Marka. Jedna jest w wytartym brązowym futerale i wygląda jak rozbity rupieć, a jest gitarą autorstwa jednej z najlepszych lutnistek na świecie, Kanadyjki Lindy Manzer, która robi gitary akustyczne m.in. dla Metheny'ego, Santany. Na taką gitarę trzeba czekać w kolejce trzy lata i kosztuje 10 tys. dolarów. Marek miał szczęście, gdy był w domu lutnistki, sprzedała mu taniej swoją używaną gitarę, jedną z pierwszych, jakie zrobiła.
Dorota: - Podoba się nam i wzrusza nas to samo. W muzyce Marka jest liryka, nawet gdy gra agresywnie. Mnie fascynuje rytm - jego pierwotność, związek z ziemią, a jednocześnie niebiańskość muzyki, jej oderwanie od rzeczywistości. To, co Marek gra, leży pośrodku - między niebem a ziemią.
Dorota często zdejmuje buty podczas śpiewu, zwłaszcza podczas klubowych koncertów, bo wtedy lepiej się czuje, uważa, że lepiej śpiewa. Ma „przyczepność do podłoża". Czuje kontakt z ziemią - oparcie i pewność.
Marek: - Towarzyszką życia dla mnie może być ktoś, kto dzieli ze mną artystyczne zainteresowania. Rozumie, o czym mówię. Czyta te same książki i wzrusza się przy tych samych utworach. Podobają nam się różne rodzaje muzyki i każdy z nich staramy się pokazać ludziom - jazz o skomplikowanych strukturach, przejmującego bluesa czy prostą piosenkę.
Zwracają uwagę na te same rzeczy. Kiedyś na weselu w małym miasteczku zapatrzyli się na tańczącą parę starszych ludzi. On zmarnował życie przez wódkę, a ona była chora na alzheimera. Ale choć ona nie wiedziała, z kim tańczy, była szczęśliwa, a on patrzył na nią, jakby była jedyna na świecie i na te pięć minut świat się zatrzymał.
Wokaliza
W ich mieszkaniu wiszą dwa czarno-białe zdjęcia Milesa Davisa. Na jednym patrzy prosto w obiektyw zza rozczapierzonych palców obu dłoni. Na drugim - zamyślony, przystanął na chwilę. Opuścił rękę trzymającą trąbkę.
Dorota: - Wspólne mieszkanie było dla mnie wyzwaniem. Dotąd nic w domu nie robiłam, byłam bałaganiarą. Tata gotował, a mama „załatwiała sprawy na mieście". I przyszedł taki moment: Marek ćwiczy, a ja nie mam co robić.
„No to ugotuj obiad!"- mówi. - „Nie umiem.". „Jak to nie umiesz?". Dla niego nie ma pojęcia „nie umiem", wszystko jest kwestią próby. Odezwał się we mnie instynkt dbania o coś własnego, potrzeba sprzątania, radość ze wspólnych śniadań i zakupów - takich jak ten stół.
Stół jest ciężki, kwadratowy, o porowatym blacie, na którym kieliszki nie mogą złapać równowagi.
Dorota: - Gdy mieszkałam z rodzicami i się pokłóciliśmy, zamykałam się w pokoju. Ale gdy zamieszkaliśmy razem, powiedziałam sobie: „Dobra, zamknę się, i co z tego wynika, obrażę się, tylko jaki to ma sens?!". Zaczęłam z tym walczyć, przełamywać się, rozmawiać. Żeby wspólnie budować coś dobrego.
Marek: - Mieszkałem wcześniej z kimś, dla Doroty byłem pierwszym facetem, z którym zamieszkała. Bardzo dojrzała, przeszła ogromną przemianę. Zaczęła robić tyle rzeczy, których nie robiła nigdy przedtem. A ja nauczyłem się z nią żyć, choć mamy tak różne osobowości.
Blues
Marek: - Dorota sprawia wrażenie osoby pewnej siebie, z pozoru zamkniętej w sobie, a to jedna z najbardziej wrażliwych i emocjonalnie reagujących osób, jakie w życiu spotkałem. I kiedy ktoś już się przedrze przez ten kokon, pogada z nią, wtedy się otwiera. Na początku denerwowało mnie to, że płacze z błahego moim zdaniem powodu. Wstaje rano, pada deszcz, ona płacze. Płacze, bo jest przekonana, że sobie z czymś nie poradzi. Nie wiedziałem, że ten płacz jest oczyszczający.
Dorota: - Zawsze jest.
Marek: - To takie lęki dnia codziennego, niby drobiazgi, ale dla niej bardzo ważne. Gdy nadchodzi taki smutek, staram się ją rozśmieszyć, odwrócić uwagę. Ja jestem introwertykiem o cechach ekstrawertyka - to jest cała prawda o panu Marku! (śmiech). Z jednej strony chcę zmieniać życie, a nie dać się mu nieść. Zawsze kupię los. Zaryzykuję. Potrafię dobrze liczyć, gdy ona nie zna tabliczki mnożenia i na palcach liczy, ile jest 3 razy 8... Uwielbiam się bawić, także z sobą samym. Traktuję śmiech jako lepszy sposób dotarcia do drugiego człowieka. Ale z drugiej strony i ja mam mnóstwo irracjonalnych wątpliwości i lęku - czy to co robię jest dobre, jaka będzie przyszłość...To wynika z naszego zawodu - mamy w sobie wiele niepewności, bo wiecznie balansujemy. Jeśli na scenie trzeba wydobyć ten jedyny, właściwy, głęboki dźwięk, to trzeba coś przeżywać w życiu, a nie tylko na scenie.
Gdy jestem w dołku, nie opowiadam o problemach, nie rozbieram włosa na czworo. Ona to rozumie. Gdy mam słabe dni, Dorota daje mi czystą dobrą energię. Nie polemizuje, nie tłumaczy, że nie powinienem się bać, tylko otacza mnie ciepłem.
Dorota: - Marek uczy mnie przełamywania strachu. Zaczyna od najprostszych rzeczy, na przykład skoku na główkę w basenie. Albo staję na naszym stole, a on nosi mnie na barana. Mówi: zadzwoń, kiedy boję się zadzwonić. Mówi: zaśpiewaj, kiedy boję się zaśpiewać. I w końcu przełamuję te strachy i czuję się wielka, że je przełamałam! A potem pojawiają się następne i Marek znowu wkracza...
Gitara, wokaliza, skrzypce
Ciągłe wyjazdy w koncertowe trasy - zwłaszcza on. Czasami już za dużo tych wyjazdów. Ale ciągle do siebie dzwonią. Co które robi, co go spotkało, jak się czuje, co kupiło.
Chcieliby mieć osobne pracownie, najlepiej poza domem. Żeby każde mogło spokojnie grać, ćwiczyć, komponować. Zwłaszcza Dorota potrzebuje ciszy do tworzenia i często pracuje dopiero wtedy, gdy Marek wyjedzie w trasę.
Marek: - Ja też potrzebuję spokoju, zwłaszcza gdy Dorota ćwiczy głos, bo wtedy wydaje jakieś okropne indycze dźwięki! Nie załatwiłoby sprawy kupienie domu. Chodzi o całkowite odizolowanie się od codzienności.
Ale gdyby mieli osobne studia nie mogliby się wciąż siebie radzić. Dorota: - Marek co chwila krzyczy: „Dorota, chodź zobacz, dobrze to napisałem?" Ja tak samo. Potrzebujemy wzajemnej akceptacji i nie potrafimy się powstrzymać.
Marek: - Terroryzuję ją tym słuchaniem, ale ona ma takie świetne uwagi! I często gdy ja gram, ona od razu sobie śpiewa do tego swój tekst. Ale nie oszczędzamy się. Potrafimy powiedzieć drugiemu, że coś sknocił. Nie konkurujemy ze sobą. Dla mnie to nieważne, że Dorota skończyła szkoły, których mnie się nie udało zacząć, że miała łatwiejszy start. Myślę, że to Dorocie jest trudniej, bo ma znanego ojca, bo ma absolutny słuch - łatwo jej wpaść w pułapkę nicnierobienia.
Dorota: - Marek zawsze mówi ludziom wprost, co o nich myśli, nie kłamie, nie kręci, a gdy wyczuje, że coś jest nie w porządku, dzwoni, pyta, wyjaśnia. Bo wszystko musi być jak należy. W kwestiach artystycznych jest tak samo.
Dziś razem jeżdżą na warsztaty jazzowe. Nie uczniowie, ale nauczyciele.
Marek: - To dla mnie taka sentymentalna podróż. Oddaję to, co dostałem.
Jolanta Koral
ZWIERCIADŁO NR 10/1908, PAŹDZIERNIK 2005
Zdjęcia: MARCIN KYDRYŃSKI
Serdeczne podziękowania dla Redakcji „Zwierciadła" oraz dla Pani Jolanty Koral za zgodę na zamieszczenie materiału.