Pierwszy koncert dzieci był dla Henryka Miśkiewicza niespodzianką. Na scenie klubu Manekin Michał grał na perkusji, Dorota śpiewała.
Henryk Miśkiewicz zwany Miśkiem, najlepszy polski saksofonista altowy. Jest liderem własnych zespołów Simple Acustic Trio, z którym zdobył Fryderyka za płytę jazzową Lyrics, i funkującego kwartetu, w którym gra narzeczony jego córki Doroty. Koncertuje na stałe z Anną Marią Jopek. Po powrocie z tournée najbardziej lubi gotować dla całej rodziny.
Dorota Miskiewicz pierwszą płytę Dorota Goes To Heaven wydała w wytwórni rodziców. Śpiewa u Włodzimierza Nahornego. Zaprosił ją, choć nie znał jej głosu, wiedział tylko, że jest córką Miśkiewicza. Gdy usłyszał ją skrzypek Nigel Kennedy, zaproponował wspólne koncerty.
Michał Miśkiewicz po ojcu odziedziczył talent muzyczny i kulinarny. Jest perkusistą w jego kwartecie i w zespole Tomasza Stańki. Świetnie przyrządza kurczaka nadziewanego papryką i mozzarellą. Od domowego życia woli trasy koncertowe i mieszkanie w pokojach hotelowych.
Henryk „Misiek" Miśkiewicz wychował się w małym Kożuchowie koło Nowej Soli. Dziadek ze strony mamy grał na kontrabasie, skrzypcach i dudach. Bywało, że wpadali znajomi ze wsi, dziadek grał, a oni tańczyli. Muzyka wchodziła im od razu do głowy, a z głowy do nóg - uśmiecha się znakomity saksofonista. - Z kolei w rodzinie ojca dziadkowie w ogóle nie byli muzykalni, ale tata miał liczne rodzeństwo, aż trzynaście osób! i oni kochali muzykę. Miał sześciu braci, którzy grali na klarnecie, skrzypcach, a sam tata na saksofonie. Pobierał nawet lekcje u organisty. Nauczył się wtedy czytać nuty i grał w orkiestrze dętej. Z braćmi grywali głównie w domu i na weselach. Te wesela to była straszna frajda, uwielbiałem je. Już od siódmego roku życia uczyłem się grać na akordeonie, a od dwunastego na klarnecie. Radziłem sobie też z perkusją i saksofonem, więc zdarzało się, że na tych weselach zastępowałem muzyków, gdy niektórzy z nich po prostu... weselnie padli. Henryk miał też dwie siostry, starszą Barbarę i młodszą Grażynę. W ognisku muzycznym w Kożuchowie z Barbarą występowali w zespole, który grywał na akademiach szkolnych. Siostra śpiewała, brat grał. Po szkole podstawowej wyjechał do liceum z internatem we Wrocławiu. To wtedy zaczął pasjonować go jazz, zwłaszcza tradycyjny. Z kolegami z bursy słuchali muzyki nagrywanej z amerykańskiego radia na magnetofon szpulowy i grali dixieland w klubach studenckich. Założyli zespół Young Jazz Band i w 1967 roku wystąpili na słynnym festiwalu Jazz nad Odrą, gdzie Miśkiewicz dostał wyróżnienie jako najmłodszy uczestnik. Rok później na tym festiwalu zespół zdobył dwie nagrody, jedną za kompozycję Henryka. Ale dziś ten znany muzyk przyznaje się... do lenistwa. - W szkole byłem łobuzem. Najbardziej interesowało mnie kopanie piłki. Mama była załamana - wspomina. - Zarabiała szyciem i przerabianiem ubrań. Gdy wracałem o dziesiątej wieczór, patrzyłem przez okno, czy u mamy jest klientka. Jak była, to cichcem przemykałem się do pokoju. Mama wołała do taty: „Zrób coś z tym Heniem, najlepiej mu wlej". A jak brał pas, to chwytała go za rękę i oburzała się: „No co ty! Takie chude dziecko będziesz bił?" To właśnie ojciec ćwiczył ze mną i pilnował mojej muzycznej edukacji. Bo mama się tylko zamartwiała. Mówiła: „Zostań w Kożuchowie, będziesz kolejarzem tak jak ojciec, a wieczorami pograsz na weselach. Po co ci Wrocław?" Nie wierzyła, że sobie poradzę. Rodzice nie byli bogaci, a liceum muzyczne z internatem kosztowało. Ale od trzeciej klasy sam zarabiałem na siebie i nie mieli ze mną kłopotów finansowych. W czwartej klasie liceum wagarowałem dokładnie od stycznia do czerwca, czyli bite pół roku. Nauczyciele powiedzieli: „Miśkiewicz, cofamy cię do trzeciej klasy". I wtedy poznałem swoją przyszłą żonę Grażynę: ona uczyła się dobrze, ja źle. Mówiła: „Spotkamy się, ale pod warunkiem, że wkujesz matmę". Efekt był taki, że to ja zacząłem dostawać wyższe oceny, a ona coraz niższe. Tak się przy mnie opuściła. Ale gdyby nie Grażyna i ten jej szantaż, chyba w ogóle nie skończyłbym szkoły.
Mama dziś cieszy się z kariery syna, ale powtarza: „Na stare lata zostaw tę Warszawę i wracaj do Kożuchowa". A to właśnie na studiach w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie zaczęła się kariera najlepszego w Polsce saksofonisty altowego. Zaliczał kolejno zespół Jazz Carriers, Big Band Stodoła, słynną grupę Sun Ship. Grał z Jarosławem Śmietaną i Janem Ptaszynem Wróblewskim. - Poznałem wtedy kluby, w których tańczyło się przy muzyce jazzowej, dziś to się już nie zdarza - mówi Henryk Miśkiewicz. Teraz jest liderem swoich zespołów Simple Acustic Trio, a ostatnio funkującego kwartetu (jeszcze bez nazwy), w którym na gitarze gra chłopak jego córki, Marek Napiórkowski. Koncertuje na stałe z Marią Anną Jopek. 4 stycznia wraz z nią i Skaldami wystąpią w Carnegie Hall w Nowym Jorku. Wiosną ukaże się płyta z koncertem Altisimonico na saksofon i wielką orkiestrę symfoniczną, którą specjalnie dla niego napisał Jan Ptaszyn Wróblewski. - Na nudę zawodową nie mogę narzekać. - Po rodzicach odziedziczyłem spokojny, dobry charakter i zamiłowanie do domu. To wyznanie w jakimś sensie wyjaśnia tytuł jego bestsellerowej płyty More Love. Miłość według Henryka Miśkiewicza ma być uczuciem dobrym i harmonijnym, a nie szarpiącym. Z Grażyną Miśkiewicz, menedżerką między innymi Anny Marii Jopek, Krystyny Jandy, a także własnej jazzowej rodziny, mieszkają w pięknym domu w Łomiankach pod Warszawą. Henryk lubi spędzać tu czas, gotując i zajmując się działką. Mają co wspominać: kolejne ubogie mieszkanka wynajmowane na studiach. Pobrali się na drugim roku, a już na trzecim urodziła się Dorota. Cztery lata później Michał. To rodzice zdecydowali, że pójdą do szkół muzycznych. - Muzyka uczy wrażliwości - mówi Henryk. - Ludzie, którzy z nią obcują, inaczej patrzą na świat. Dorota poszła do klasy skrzypiec. Myślałem, że będzie grała w orkiestrze. Ale ona powiedziała: „Tato, ja tego nie wytrzymam. Siedzę przy tym czwartym pulpicie i robię to, co wszyscy. A ja chcę sama za siebie odpowiadać, a nie za całą orkiestrę". Kiedyś przyjechałem z koncertu - grywałem wtedy na statkach - a tu niespodzianka. Grażyna mówi, że dzieci zapraszają nas do klubu Manekin. Przyszliśmy, siadamy, a na scenie Michał przy perkusji, Dorota przy mikrofonie. Zaskoczyli mnie, to była naprawdę dobra muzyka! Dorota zawsze słuchała jazzu, grała w domu na fortepianie, ale gdy pokazywałem jej, jak grać, buntowała się. „Nie, nie będę tak grała, jak mi pokazujesz, bo ty jesteś starej daty. Ja mam swoje akordy, ty masz swoje". I dobrze. Gdyby młodzi się nie buntowali, świat stanąłby w miejscu - mówi Henryk Miśkiewicz. - 26-letni Michał, perkusista w zespole Tomasza Stańki, też gra po swojemu. Ale nie stawiał takiego oporu jak Dorota. Bardzo się cieszę, że moje dzieci wybrały muzykę. Oboje świetnie grają.
- Dorota mówi, że jestem nieprzyjemny, jak się denerwuję - dziwi się Henryk Miśkiewicz. Przyznaje, że jest pedantem (tak samo jak syn, ale już nie jak córka, która ze skłonnościami do bałaganu wdała się w mamę). Chowa po innych to, co zostawili na wierzchu, a co powinno być w szufladzie. - Chodzę i po wszystkich sprzątam - śmieje się.
W Klanie Miśkiewiczów każdy ma swoje akordy. - Nie będę grała, jak mi pokazujesz, bo ty jesteś starej daty - mówiła Dorota do ojca, gdy chciał dawać jej lekcje fortepianu. - I dobrze, gdyby młodzi się nie buntowali, to świat stanąłby w miejscu - uważa Henryk Miśkiewicz. Syn Michał nie stawiał takiego oporu. - Kiedyś naśladowałem podejście taty do grania, wiele mnie nauczył, pokazał mi hierarchię wartości w muzyce. Dziś staram się być bardziej sobą, szukam nowych nurtów, nowych brzmień.
Dorota Miśkiewicz już w szkole podstawowej pisała piosenki. Bo kiedy śpiewała, zapominała o lękach. - Pamiętam lekcję polskiego w liceum: pani nauczycielka kazała nam nauczyć się na pamięć i wyrecytować wiersz. Zdjęła mnie groza: „Jak to? Mam przed całą klasą stać i recytować?! Nie dam rady!" Wiersza się nauczyłam, ale jakoś tak sam mi się ułożył w rytm piosenki Stevie Wondera. Gdy przyszła na mnie kolej, wyśpiewałam go a cappella i dostałam dobrą ocenę. Nauczycielka nagrodziła mnie za odwagę, nie wiedząc, że do śpiewu popchnął mnie właśnie jej brak - mówi. Podobnie jak z tym recytowaniem było z grą na skrzypcach, czułam psychiczny opór. Śpiewanie to dla mnie był - i jest! - prostszy sposób na życie. Czasami mam wrażenie, że jak byłam niemowlakiem, to rodzice nucili mi jazzowe kołysanki. Od jazzu tradycyjnego woli jazz środka i swingujące kobiety. Po pierwszej płycie przygotowuje kolejną, zupełnie inną, bo zafascynowała ją Björk. Napisałam już do niej piosenki, będą weselsze, jaśniejsze. Tata zawsze na mnie krzyczał: „Pisz prostsze piosenki!" Więc utrudniałam je, jak mogłam. Teraz myślę, że miał rację. Ale pierwszym słuchaczem tego, co Dorota napisze, nie jest tata, lecz narzeczony (od sześciu lat) Marek Napiórkowski. Za bardzo boi się krytyki ze strony ojca. Kiedyś to się nawet obrażała, jak mówił, że mu się nie podoba to, co stworzyła. Przyznaje, że jest emocjonalnie uzależniona od ojca. Choć udaje, że jest na odwrót. - Jednak gdy tata powie, że na drodze do Gdańska trzeba skręcić w lewo, to nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. Tata jest dla mnie duchowym mistrzem. Mam wrażenie, że potrafi akceptować rzeczywistość. Ja tego nie potrafię. On jest logiczny, ja nie. Ale kiedy traci spokój, robi się nieprzyjemny. Nie wybucha, nie krzyczy, tylko czepia się każdego drobiazgu, wszystko go drażni. Cały dom jest wtedy nastawiony na to, żeby go nie denerwować. Może to jest meteoropatia? Sama miewam złe nastroje z powietrza. Bywam złośliwa, a potem żałuję. Na szczęście nie kłócę się wiele z tatą, nazwałabym to raczej przeciąganiem liny. I to zawsze on pierwszy odpuszcza, mówiąc: „OK, myśl i rób, co chcesz". Wtedy ja też odpuszczam. W domu nie było problemu nieobecnego taty. Gdy wyjeżdżał, pisał listy. W jednej grubej kopercie było kilka pojedynczych kopert, a w każdej osobny list: do mamy, do brata, do mnie. Każdy miał swój. Z podróży przywoził ubrania, czekoladki, pomarańcze. To była wtedy wielka atrakcja. I miał dobry gust. Choć bywało, że spędzał za granicą trzy miesiące, gdy wracał, stawał się domatorem: siedział w domu i gotował. Do dziś lubię chodzić do taty na obiady. Szczególnie dobrze wychodzą mu mięsa na rozmaite sposoby. Gdyby nie był muzykiem, mógłby zostać szefem kuchni - śmieje się Dorota. - Albo rolnikiem, bo ma talent do uprawy ziemi. Bardzo dba o przydomowy ogród. Emocjonalna, ale skryta, Dorota nie odczuwała potrzeby zwierzeń. - Nie biegałam ze swoimi sprawami do rodziców. Musiało być bardzo źle, żebym poszła poskarżyć się mamie. Mama, w przeciwieństwie do taty, niczego się nie boi. Żadna sytuacja jej nie przerasta, zawsze widzi wyjście. Wolałam jednak swoje wątpliwości roztrząsać sama. Byłam też uparta. Tata, jak to wybitny muzyk, chciał mi pokazywać, jak mam grać, a mnie to denerwowało. Kiedyś poprosiłam go o radę w jakiejś muzycznej kwestii, a on na to: „Co z tego, że ci pokażę, skoro i tak zrobisz na odwrót". Ale mówił to bez złości, ufał mi. Pewnie nie pochwala wszystkiego, co robię, ale nie ingeruje w moje życie. Może chciałby, żebym już wyszła za mąż, miała dzieci? Mam 30 lat, ale nie czuję się jeszcze gotowa.
W przeciwieństwie do taty Dorota nie chodziła na wagary. W szkole muzycznej słuchała innej muzyki niż rówieśnicy. - Dom pełen był płyt jazzowych, soulowych. A oni słuchali popu. Dla mnie pop był banalny. Tata przywoził kasety dla dzieci z prostszym jazzem, w stylu np. George'a Bensona czy Ala Jarreau. Z bratem znaliśmy je na pamięć: każdą linię basu, każde wejście trąbek. Jak jechaliśmy samochodem z rodzicami na wakacje, to zamiast dziecięcych piosenek śpiewaliśmy te basy i nuciliśmy trąbki - wspomina Dorota. Nazwana największą nadzieją polskiego swingu, wydała płytę Dorota Goes To Heaven. Ze swoim zespołem, w którym gitarzystą jest Marek Napiórkowski, występuje w jazzowych klubach. Sama pisze muzykę i teksty. Czasem o swoich problemach, czasem sama sobie udziela rad, sama siebie pociesza. - Długo wstydziłam się swoich tekstów, więc tłumaczyłam je na angielski z nadzieją, że nie wszyscy zrozumieją - śmieje się. Ale na płycie śpiewam głównie po polsku. Przełamałam się. Od wielu lat gra i śpiewa w zespole Włodzimierza Nahornego. - To u niego stawiałam pierwsze kroki na profesjonalnej scenie. Zaprosił mnie, nie znając mojego głosu. Wiedział tylko, że jestem córką Miśkiewicza. W 1994 roku nagrywał płytę z kolędami, na której śpiewali różni wykonawcy, m.in. Ania Jopek (wtedy jeszcze niemal nieznana) czy Lora Szafran. Zaśpiewałam na tej płycie i potem wziął mnie do swojego zespołu, z którym w 1996 wystąpiłam na Jazz Jamboree i z którym śpiewam do dziś. Transmisję z tego koncertu zobaczył słynny skrzypek Nigel Kennedy i zapytał: „Kim jest ta dziewczyna?" Gdy zadzwonił do mnie w 1998 roku z zaproszeniem na wspólny koncert w Wiedniu i w Belgradzie, nogi ugięły się pode mną. Przełamałam strach i pojechałam. Ale na wszelki wypadek zabrałam ze sobą całą stertę ziołowych tabletek na uspokojenie - śmieje się Dorota. - Większość z nich okazała się niepotrzebna. Myślę, że tymi wspólnymi koncertami z Nigelem oraz wieloma innymi wyzwaniami, którym sprostałam, zaimponowałam tacie. Pytana, czemu tak długo mieszkała z rodzicami, Dorota mówi po prostu: „Bo było fajnie". Także teraz, gdy już mieszka ze swoim chłopakiem w pięknym własnym mieszkaniu na warszawskim Powiślu, często wpada do domu rodzinnego. Lubię tam posiedzieć, porozmawiać - przyznaje. Nie denerwuje się, gdy słyszy o „klanie Miśkiewiczów".
Trzy temperamenty. Henryk Miśkiewicz jest cholerykiem, córka Dorota strasznie uparta, synowi Michałowi zawsze można zwrócić uwagę; nie posłucha, ale i nie skomentuje.
Michał Miśkiewicz pamięta z domu stare winylowe czarne płyty.
- Z adaptera wciąż leciał jakiś jazz. A ja brałem pałki, kije, drewniane łyżki i bębniłem w kanapy. Kanapa robiła za perkusję, oparcie służyło za talerz, a siedzenie za werbel. W garnki też waliłem - śmieje się. W szkole podstawowej uwielbiał jeździć na wakacje do babci do Kożuchowa, bo na strychu stała stara - ale najważniejsze, prawdziwa! - perkusja wujka. - Na tym strychu potrafiłem spędzić cały lipiec - mówi. - Wolałem to od świeżego powietrza na podwórku. W podstawówce chodził do klasy fortepianu, którego nie znosił. W piątej klasie postawił rodzicom warunek: „Albo zmienicie mi instrument na perkusję, albo nie skończę tej szkoły". Rodzice ulegli. Fortepian poszedł w niepamięć. - Od tej pory zmieniło się moje postrzeganie muzyki. Zacząłem uczyć się i ćwiczyć z prawdziwą przyjemnością - przyznaje Michał. - To był naprawdę ważny moment w moim życiu. Tata zresztą przyznał kiedyś, że gdyby nie mógł być saksofonistą, to grałby na bębnach. Więc jednak geny! Mówi, że jest typem samotnika i introwertyka. Poza tym jednym jedynym razem, kiedy sam głośno i dobitnie zdecydował o swoim losie. I zdecydował dobrze. Skończył studia w Katowicach na wydziale jazzu, jedynym takim w Polsce. Od dziewięciu lat gra w zespole Tomasza Stańki Tomasz Stańko Kwartet. Jeździ z nim w trasy polskie i zagraniczne, nagrali płyty Soul of Thing i Stalker. Koncerty to jego żywioł. Im jestem starszy, tym bardziej koncentruję się na sobie. Szukam w sobie możliwości i staram się odcinać od taty - mówi. - Kiedyś naśladowałem jego podejście do grania. Wiele mnie nauczył, pokazał mi hierarchię wartości w muzyce. Ale teraz staram się być bardziej sobą, jednak różnica pokoleń robi swoje. Tata ma tradycyjne podejście do muzyki, ja dziś szukam nowych nurtów, nowych brzmień.
Mówi, że z charakteru jest takim zmiksowanym tatą i mamą. - Kocham muzykę jak ojciec, ale nie jestem taki zaborczy jak on - twierdzi. - Po mamie odziedziczyłem skłonności do altruizmu. Jestem uległy. Raczej stracę, niż dostanę to, co chcę. A tata to potrafi. W każdej rodzinie istnieje jakieś dziedzictwo. W rodzinie Miśkiewiczów jest nim zamiłowanie do domu. Tata zawsze powtarzał, że w życiu najważniejsza jest miłość i rodzina. Ważniejsza nawet od muzyki. Bo bez kochającej rodziny nie da się pracować i żyć - mówi Michał. - Ale ja jeszcze jestem za młody na ten przekaz. Na razie najważniejsza jest dla mnie muzyka i koncerty. Tata sam przyznał, że w moim wieku uwielbiał być w trasie. Rozmawiamy w warszawskim mieszkaniu Michała, w którym przez dwadzieścia lat we czwórkę mieszkała rodzina Miśkiewiczów, zanim Henryk i Grażyna przeprowadzili się do domu w Łomiankach. Michał sam je wyremontował i urządził. Od niedawna mieszka z narzeczoną, która nie złości się, że jako muzyk częściej jest nieobecny niż obecny. Jakby wiedziała, że i tak któregoś dnia zostanie domatorem.
Katarzyna T. Nowak
Twój STYL 1/2004 (str. 62)
Zdjęcia: Igor Omulecki
Podziękowania dla Redakcji „Twojego Stylu" za zgodę na publikację materiału oraz dla Igora Omuleckiego za zgodę na umieszczenie zdjęć.